Całkiem fajnie się zapowiadało, ale wyszło trochę jak z randkami w ciemno - duże nadzieje, a potem klops (pasztet? ;D ). Nastawiłem się na ładne widoczki, kulturowe (Nowa Zelandia) i subkulturowe (tatuażyści) smaczki i niuanse. Jakoś mało (wcale?) tego było, a co gorsza, przez pierwszą godzinę nie wiadomo nawet o czym jest ten film, ani po co powstał (bo podejrzewam, że nie dla dobrej zabawy widzów). Po tej nieszczęsnej godzinie już się dowiadujemy jaki był zamysł scenarzysty, ale nie powiem żebym z tego powodu kły zaczął z radości szczerzyć. Mordujące tatuaże to nie jest to co niewytatuowani pseudointelektualiści (czyli, że chyba ja) lubią najbardziej. No ale czort z fabułą - film by się obronił, gdyby miał wspomniany już klimat. A tak dostał 4 pkt za dobre chęci.
skusiła mnie chęć obejrzenia tatuaży i całej tej otoczki, i tylko ona spowodowała, że wytrwałam do końca filmu, bo nawet Jason Behr nie byłby w stanie tego sprawić, niestety rozczarowałam się i to bardzo, kręcenie filmu chyba tylko dla samej przyjemności kręcenia, się odbywało, bo raczej nie po to żeby próbować wystraszyć? wstrząsnąć? zaciekawić??? widza duchami, a na pewno nie w taki sposób, w jaki to zostało uczynione, tylko 4, jak wyżej...